Gdańskim radnym się nie spieszy
Pisze o tym Gazeta Wyborcza. Rady dzielnicy prężnie działają w wielu miastach Polski, a Gdańsk wciąż stawia wysokie wymogi chcącym je powołać. Komisje powołują podkomisje, a przez kuriozalne przepisy kolejnych wyborów nie ma lub kończą się fiaskiem.
Spotkanie Lecha Wałęsy z oliwianami zorganizowane przez „Radę Oliwy”
Powołanie rady dzielnicy w Gdańsku to droga przez mękę. Najpierw trzeba zebrać podpisy 10 proc. mieszkańców, którzy poprą pomysł jej powołania, a potem frekwencja wyborcza także musi przekroczyć 10 proc. Tylko że wybory w dzielnicach odbywają się w różnych dniach, miasto niespecjalnie je promuje i większość osób nawet nie wie, że coś takiego ma miejsce. Cała promocja spoczywa na barkach przyszłych radnych, którzy z reguły nie mają wielkich środków. I kółko się zamyka, bo gdy frekwencja jest za niska, wybory są nieważne.
– I cała wcześniejsza praca: zbieranie podpisów, spotkania i inne działania idą na marne – rozkłada ręce Tomasz Strug z Grupy Inicjatywnej Powołania Rady Dzielnicy w Oliwie.
Strug wraz z kilkoma sąsiadami od ponad roku walczy o zniesienie progów. Zebrali już ponad tysiąc podpisów pod petycją o rozpisanie wyborów, brakuje jeszcze kilkuset. W czerwcu poprzedniego roku mieli w tym pomóc radni Małgorzata Chmiel i Bogdan Oleszek, ale mimo wcześniejszych zapewnień i zaproszenia, nie chcieli pomóc.
Przyznają, że nie są zdecydowani, czy wspierać inicjatywę gdańszczan, bo w grę wchodzą pieniądze. Przewodniczący rady dostaje w Gdańsku 600 zł diety, jego dwaj zastępcy po 300 zł. Ponadto rady otrzymują 2,50 zł na każdego mieszkańca swojej dzielnicy, które mogą wydać na założenie parku, zakup ławek czy remonty chodników.
– Nie chcemy, by poprzez brak progów wybrało się kilku znajomych i dzieliło pomiędzy siebie pieniądze lub by dbali tylko o trzy ulice, przy których mieszkają – powtarza Oleszek. Tylko że niedoszli radni chcą zrezygnować z diet.
– Możemy przekazać je na cele społeczne, a najlepiej jeśli miasto zrezygnuje z ich wypłacania. Dzięki temu nie będzie problemów, a w radach będą społecznicy, jak w Gdyni – mówi Strug.
W Gdyni rady dzielnicy działają modelowo. Są w każdej z 22 dzielnic, radni pracują społecznie, nic nie zarabiają. Wybory odbywają się w całym mieście jednego dnia i żeby były ważne, nie jest potrzebna określona frekwencja. Dzięki temu do rad dzielnic trafiają prawdziwi zapaleńcy, którzy chcą zmieniać najbliższe otoczenie – ale ich pomysły to nie tylko przysłowiowa ławeczka przy przystanku. Miasto organizuje konkursy i przyznaje kilkudziesięciotysięczne granty na realizację najciekawszych projektów, choćby monitoringu. Do podziału jest ponad pół miliona złotych rocznie. Zdarzają się zgrzyty, niektórzy radni dzielnicowi są leniwi lub nieudolni, niektóre rady działają w niepełnych składach, ale system generalnie się sprawdza.
Tylko, że gdy przedstawia się go gdańskim urzędnikom i radnym, reagują alergicznie. – Gdynia ma całkowicie inny status niż Gdańsk, nie ma o czym mówić – ucina sekretarz miasta Gdańska Danuta Janczarek.
– Wiele innych miast rezygnuje z tego modelu i zaczyna wprowadzać progi wyborcze – dodaje Jarosław Gorecki, radny PO i przewodniczący komisji samorządu i ładu publicznego RM Gdańsk. Kiedy więc Gdańsk podejmie jakąkolwiek decyzję?
– Na razie powołujemy zespół, w skład którego wejdą czterej radni miasta, dwaj urzędnicy UM Gdańsk oraz trzej reprezentanci rad dzielnic. Ma on wypracować docelowy model. Oprócz tego chcemy przeznaczyć dodatkowe środki na konkursy dla rad, które nie muszą ograniczać się do organizowania festynów. Mam nadzieję, że z ewentualną zmianą ordynacji uporamy się dużo szybciej niż przed końcem kadencji tej rady – mówi Gorecki.
W zeszłym roku nie udało się powołać rady dzielnicy na Przymorzu. Była za niska frekwencja wyborcza. W Oliwie, która nigdy nie miała rady dzielnicy, wybory jeszcze się nie odbyły. Trwa zbieranie podpisów.
Michał Sielski
Gazeta Wyborcza: Gdański radnym się nie spieszy
Pisze o tym Gazeta Wyborcza. Rady dzielnicy prężnie działają w wielu miastach Polski, a Gdańsk wciąż stawia wysokie wymogi chcącym je powołać. Komisje powołują podkomisje, a przez kuriozalne przepisy kolejnych wyborów nie ma lub kończą się fiaskiem.
Spotkanie Lecha Wałęsy z oliwianami zorganizowane przez „Radę Oliwy”
Powołanie rady dzielnicy w Gdańsku to droga przez mękę. Najpierw trzeba zebrać podpisy 10 proc. mieszkańców, którzy poprą pomysł jej powołania, a potem frekwencja wyborcza także musi przekroczyć 10 proc. Tylko że wybory w dzielnicach odbywają się w różnych dniach, miasto niespecjalnie je promuje i większość osób nawet nie wie, że coś takiego ma miejsce. Cała promocja spoczywa na barkach przyszłych radnych, którzy z reguły nie mają wielkich środków. I kółko się zamyka, bo gdy frekwencja jest za niska, wybory są nieważne.
– I cała wcześniejsza praca: zbieranie podpisów, spotkania i inne działania idą na marne – rozkłada ręce Tomasz Strug z Grupy Inicjatywnej Powołania Rady Dzielnicy w Oliwie.
Strug wraz z kilkoma sąsiadami od ponad roku walczy o zniesienie progów. Zebrali już ponad tysiąc podpisów pod petycją o rozpisanie wyborów, brakuje jeszcze kilkuset. W czerwcu poprzedniego roku mieli w tym pomóc radni Małgorzata Chmiel i Bogdan Oleszek, ale mimo wcześniejszych zapewnień i zaproszenia, nie chcieli pomóc.
Przyznają, że nie są zdecydowani, czy wspierać inicjatywę gdańszczan, bo w grę wchodzą pieniądze. Przewodniczący rady dostaje w Gdańsku 600 zł diety, jego dwaj zastępcy po 300 zł. Ponadto rady otrzymują 2,50 zł na każdego mieszkańca swojej dzielnicy, które mogą wydać na założenie parku, zakup ławek czy remonty chodników.
– Nie chcemy, by poprzez brak progów wybrało się kilku znajomych i dzieliło pomiędzy siebie pieniądze lub by dbali tylko o trzy ulice, przy których mieszkają – powtarza Oleszek. Tylko że niedoszli radni chcą zrezygnować z diet.
– Możemy przekazać je na cele społeczne, a najlepiej jeśli miasto zrezygnuje z ich wypłacania. Dzięki temu nie będzie problemów, a w radach będą społecznicy, jak w Gdyni – mówi Strug.
W Gdyni rady dzielnicy działają modelowo. Są w każdej z 22 dzielnic, radni pracują społecznie, nic nie zarabiają. Wybory odbywają się w całym mieście jednego dnia i żeby były ważne, nie jest potrzebna określona frekwencja. Dzięki temu do rad dzielnic trafiają prawdziwi zapaleńcy, którzy chcą zmieniać najbliższe otoczenie – ale ich pomysły to nie tylko przysłowiowa ławeczka przy przystanku. Miasto organizuje konkursy i przyznaje kilkudziesięciotysięczne granty na realizację najciekawszych projektów, choćby monitoringu. Do podziału jest ponad pół miliona złotych rocznie. Zdarzają się zgrzyty, niektórzy radni dzielnicowi są leniwi lub nieudolni, niektóre rady działają w niepełnych składach, ale system generalnie się sprawdza.
Tylko, że gdy przedstawia się go gdańskim urzędnikom i radnym, reagują alergicznie. – Gdynia ma całkowicie inny status niż Gdańsk, nie ma o czym mówić – ucina sekretarz miasta Gdańska Danuta Janczarek.
– Wiele innych miast rezygnuje z tego modelu i zaczyna wprowadzać progi wyborcze – dodaje Jarosław Gorecki, radny PO i przewodniczący komisji samorządu i ładu publicznego RM Gdańsk. Kiedy więc Gdańsk podejmie jakąkolwiek decyzję?
– Na razie powołujemy zespół, w skład którego wejdą czterej radni miasta, dwaj urzędnicy UM Gdańsk oraz trzej reprezentanci rad dzielnic. Ma on wypracować docelowy model. Oprócz tego chcemy przeznaczyć dodatkowe środki na konkursy dla rad, które nie muszą ograniczać się do organizowania festynów. Mam nadzieję, że z ewentualną zmianą ordynacji uporamy się dużo szybciej niż przed końcem kadencji tej rady – mówi Gorecki.
W zeszłym roku nie udało się powołać rady dzielnicy na Przymorzu. Była za niska frekwencja wyborcza. W Oliwie, która nigdy nie miała rady dzielnicy, wybory jeszcze się nie odbyły. Trwa zbieranie podpisów.
Michał Sielski