Życie jest tu i teraz – rozmowa z Małgorzatą Omilanowską-Kiljańczyk
Z prof. dr hab. Małgorzatą Omilanowską-Kiljańczyk, laureatką Nagrody Naukowej Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza za rok 2021 w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych, dyrektorką Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Gdańskiego, o życiowych wyborach i planach rozmawia dr Beata Czechowska-Derkacz.
Z prof. dr hab. Małgorzatą Omilanowską-Kiljańczyk, laureatką Nagrody Naukowej Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza za rok 2021 w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych, dyrektorką Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Gdańskiego, o życiowych wyborach i planach rozmawia dr Beata Czechowska-Derkacz.
Historyczka sztuki, profesorka nauk humanistycznych, wybitna naukowczyni, popularyzatorka historii architektury Pomorza, Gdańska, Warszawy, Litwy i wielu innych miejsc, autorka znakomitych monografii naukowych z zakresu historii sztuki, a także przewodników turystycznych. Przedstawicielka licznych międzynarodowych gremiów społecznych i naukowych, działaczka społeczna, polityczka, minister kultury i dziedzictwa narodowego w rządach Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Czy któraś z tych aktywności w szczególny sposób buduje tożsamość pani profesor?
To trudne pytanie, ponieważ jesteśmy sumą zdarzeń i naszych aktywności i chyba nie potrafiłabym któregoś z nich szczególnie wyróżnić. Na pewno dodałabym, że jestem szczęśliwą matką, babcią i żoną, bo przecież sfera rodzinna jest równie ważna jak zawodowa. Zawłaszcza dla kobiet z mojego pokolenia najtrudniejszą rzeczą było łączenie pracy zawodowej i aktywności rodzinnej. Nie chciałam rezygnować z żadnej z nich. Wiąże się to oczywiście z dużymi wyrzeczeniami, bo zawsze coś dzieje się kosztem czegoś innego… Gdybym nie urodziła córki, wcześniej zrobiłabym habilitację, pojechałabym na kilka staży zagranicznych więcej i napisałabym kilka książek więcej. A gdybym nie była tak aktywna zawodowo, byłabym lepszą matką i miałabym więcej czasu dla mojej córki. W życiu musimy dokonywać trudnych wyborów, nie zawsze właściwie przewidując ich skutki. Miałam trochę uproszczone zadanie, ponieważ urodziłam córkę, będąc na drugim roku studiów. W wieku dwudziestu lat nie wyobrażałam sobie nawet, co oznacza być matką i że jest to bardzo poważne życiowe zadanie na następnych dwadzieścia–trzydzieści lat, zwłaszcza, że wychowywałam córkę sama, a za mąż wyszłam dopiero niedawno, w wyniku świadomego wyboru mojej życiowej drogi.
To oznacza także, że aby mieć zawodowe osiągniecia i jednocześnie ułożone życie rodzinne, trzeba być tytanem pracy. Zwłaszcza w przypadku kobiet.
To na pewno oznacza, że się bardzo dużo pracuje, a pewnych rzeczy nie robi się w ogóle lub robi się je w bardzo ograniczonym zakresie. Na przykład całe życie spałam dużo krócej niż zdecydowana większość moich rówieśników. Ze zdumieniem dowiedziałam się, że można spać osiem godzin na dobę, kiedy dla mnie sześć było wymarzonym ideałem. Miałam też dużo mniej wakacji, nie miałam właściwie wolnych weekendów i nie mogłam wybrać się na wypad z przyjaciółmi na żagle, grilla, w góry, czy pograć w brydża. Nigdy nie uprawiałam ogródka, nie robiłam przetworów na zimę. Jest wiele takich aktywności, które w ogóle, tak naprawdę zupełnie, nie były mi dane. Mając tak wiele codziennych zadań, które często stają się wyzwaniami, trzeba bardzo ekonomicznie gospodarować swoim czasem. Przez jakiś czas pomagali mi rodzice, ale moja mama umarła, kiedy moja córka miała trzynaście lat, więc nie trwało to długo. Zaczęłam robić te wszystkie miłe rzeczy, jak weekendowe spotkania z przyjaciółmi, dopiero w wieku czterdziestu pięciu lat, mając poczucie, że zaczynam żyć trochę „nadrabianym” życiem. Cały czas bardzo dużo pracuję, ale teraz mogę już sobie pozwolić na trochę więcej wolnego czasu.
Została Pani uhonorowana Nagrodą Naukową Miasta Gdańska im. Jana Heweliusza za rok 2021 w kategorii nauk humanistycznych i społecznych za wybitne dokonania w kraju i za granicą w zakresie nauk o sztuce. Sentencja brzmi bardzo podsumowująco. Czy ta nagroda jest podsumowaniem pani zawodowej aktywności, czy bardziej wyzwaniem na przyszłość?
To także pytanie, na które nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ zaczynam już niektóre swoje zawodowe aktywności domykać, będąc świadoma, że każda dekada naszego życia ma swoje prawa i obowiązki. Proszę też pamiętać, że jestem osobą, która żyje drugim życiem. Ktoś kiedyś powiedział, dziś już nie pamiętam kto i kiedy, że mamy dwa życia, pierwsze to to, które wiedziemy od urodzenia, a drugie zaczyna się, kiedy uświadomimy sobie, że jesteśmy śmiertelni. Świadomość ta przychodzi dopiero, gdy nastąpi w naszym życiu poważny przełom, wydarzenie, które uświadomi nam, jak bardzo jest ono kruche i nietrwałe. W moim życiu była to diagnoza choroby nowotworowej, kiedy uświadomiłam sobie, że moje plany związane z tym, co będę robić, kiedy przejdę na emeryturę, są właściwie zabawne, że mogę je sobie w przysłowiową kieszeń włożyć. Życie nie polega na odkładaniu różnych aktywności „na później”. To błąd, który popełniamy, a zwłaszcza popełniają go kobiety z pokolenia mojej mamy. Całe życie harowała na pełny etat w pracy i w domu, mając nadzieję na spełnienie planów i marzeń na emeryturze. Niczego nie nadrobiła, zmarła bardzo wcześnie na raka. Życia nie da się „nadrobić”.
Niestety wszyscy, albo w zdecydowanej większości, tak myślimy i żyjemy…
Zachorowałam na raka mniej więcej w tym samym wieku, co moja mama. Dotarło do mnie wtedy w bardzo bolesny, jasny sposób, że nie ma żadnego „później”, bo mogę nie przeżyć operacji albo leczenie może nie przynieść pozytywnych skutków. Znalazłam się wśród ośmiu procent szczęśliwców, bo takie są statystyki przeżywalności osób chorych na raka żołądka, którym udało się jednak przeżyć. I dziś wiem, że życie jest tu i teraz. Jeżeli chcę być szczęśliwa, muszę być szczęśliwa dzisiaj. Jeśli chcę zrobić coś pozytywnego, dobrego dla mnie, muszę zaplanować to w perspektywie kilku tygodni czy miesięcy, a nie lat. Dziś wiem też, że trzeba każdego dnia żyć tak, aby mieć poczucie, że zrobiło się wszystko, aby uszczęśliwić siebie, nie krzywdząc jednocześnie innych. Zrezygnowałam pięć lat temu z bardzo wielu swoich zawodowych zobowiązań i projektów, aby nie przeciążać się pracą. Jak wspomniałam, dopiero kilka miesięcy temu wyszłam za mąż. Wiele osób pytało mnie, dlaczego to robię? Mój mąż jest ode mnie o dwadzieścia cztery lata starszy, jest wprawdzie w bardzo dobrej kondycji, ale jest też starszym, ponad osiemdziesięcioletnim panem, więc ktoś stwierdził, że nasz związek nie ma przyszłości. A niby jak odległą przyszłość powinien mieć? Jesteśmy szczęśliwi każdego kolejnego dnia i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy będzie to trwało dwa dni, dwa tygodnie, dwa miesiące, dwa czy dwanaście lat, więc nie ma większego sensu się nad tym zastanawiać. Jak już powiedziałam – życie jest tu i teraz – i nie jestem w stanie powiedzieć, jak ta nagroda wpłynie na mój los. Na pewno jest pewnego rodzaju podsumowaniem, ale nie jest końcem mojej aktywności zawodowej, bo wciąż największą przyjemność sprawia mi zaspakajanie naukowej ciekawości.
Czy ciekawość jest najważniejszą zawodową cechą uczonego?
Zdecydowanie tak. U większości ludzi mniej więcej do trzeciego roku życia ta ciekawość świata jest bardzo duża, a później stopniowo wygasa. W szkole bardziej uczymy się, bo musimy, a później wykonujemy jakiś zawód, ale bez pasji. Ja mam to szczęście, że wciąż jestem bardzo ciekawa, czy wręcz ciekawska i umiem zadawać pytania, jakich wcześniej nie postawiono. Co więcej, dysponuję narzędziami, które pozwalają mi znaleźć na nie odpowiedzi. Dla mnie o wiele trudniejszy i mozolniejszy jest etap, kiedy się te rezultaty zaspokajania ciekawości dokumentuje, czyli mówiąc wprost – pisanie książki czy artykułu. Mam wtedy poczucie, że zaspokoiłam swoją ciekawość, a samo pisanie mnie już tak nie fascynuje. Moją cechą jest to, że dość szybko się nudzę jednym tematem. Dlatego zazwyczaj, tak jak obecnie, piszę kilka tekstów naraz, co więcej, wiem, że za chwilę przyjdą kolejne pomysły i projekty… Nagroda zatem na pewno niczego nie zamknie, chociaż te cztery książki, które obecnie piszę, będę się starała powoli „domykać”.
Na którą z nich powinniśmy szczególnie czekać?
Najszybciej ukaże się książka, która jest opowieścią o warszawskim architekcie Antonim Jabłońskim Jasieńczyku. Żył i pracował na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a jego zawodowa aktywność przypadła na czasy rosyjskiego zaboru. Bardzo zainteresował mnie człowiek, który wywodził się ze szlacheckiej, nobilitowanej rodziny, ożenił się ze szlachcianką i niewątpliwie był polskim patriotą, a jednocześnie zdecydował się pracować jako architekt dla państwowych urzędów budowalnych gubernialnego rządu rosyjskiego. Ciekawiło mnie, jak wyglądała wówczas codzienna praca z punktu widzenia architektów i jak układały się zwykłe zawodowe polsko-rosyjskie relacje. W większości oceniamy tę rzeczywistość poprzez pamięć represji, powstań i rusyfikacji, ale trzeba pamiętać, że w tamtych latach Rosjanie byli u nas już od wielu lat i nikt nie wierzył w to, że Polska będzie w jakiejś nieodległej przyszłości niepodległa. Ludzie starali się więc jakoś sobie radzić i ułożyć życie. Jako Polacy mamy z tym kłopot, a obraz Warszawy tamtych czasów kolejne pokolenia czerpią z podstawowej szkolnej lektury, jaką jest Lalka Bolesława Prusa. A jest to powieść niezwykle zafałszowana, bo nie ma w niej ani jednego Rosjanina. Tak jakby wówczas nie było w Warszawie kilkunastu tysięcy Rosjan – oficerów i żołnierzy stacjonujących w garnizonach, urzędników, kupców, policji, która niemal w całości składała się z Rosjan, i aparatu sądowniczego, który był także w większości rosyjski. Pracujący na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim profesorowe byli również niemal w dziewięćdziesięciu procentach Rosjanami. Choć towarzysko środowiska polskie i rosyjskie funkcjonowały rozdzielnie, to zawodowo ze sobą współpracowały. Najbardziej zainteresował mnie właśnie aspekt codziennej koegzystencji, o którym tak niewiele się pisze i mówi.
Odbyła pani liczne staże naukowe między innymi w Austrii, Izraelu, Republice Federalnej Niemiec, Szwajcarii, Szwecji, Włoszech, Wielkiej Brytanii i Rosji, ale jest pani też autorką wielu przewodników turystycznych. Czy naukowa ciekawość jest nierozerwalnie związana z ogólną ciekawością świata?
Ciekawość jest wartością uniwersalną. Nie da się tego rozdzielić, czy zawęzić do jednego kierunku. Zawsze uwielbiałam podróżować, chociaż często moje podróże miały charter zawodowy. W latach dziewięćdziesiątych byłam przewodnikiem turystycznym, równolegle były też wyjazdy naukowe i staże. Jeśli już byłam „pasażerem”, były to podróże tematyczne. Jestem członkinią Stowarzyszenia Historyków Sztuki i funkcjonującego przy nim nieformalnego klubu podróżników. Dwa–trzy razy w roku wybieraliśmy się w tematyczne podróże, na przykład dawnym jedwabnym szlakiem, który poznawaliśmy przez kolejnych kilka lat, bo przecież niewiele osób może sobie pozwolić na pokonanie drogi z Europy do Chin w jednym „kawałku”. Poznaliśmy także całe dawne Imperium Rzymskie wokół basenu Morza Śródziemnego, łącznie z Algierią, Libią, Libanem, Jordanią i Syrią, wówczas niezniszczoną wojną. Poznałam wiele różnych kultur i doświadczyłam wielu różnych społecznych relacji w wielu różnych krajach.
Pani dorobek naukowy jest interdyscyplinarny. Główną osią jest historia sztuki, ale wpisane są w nią wątki społeczno-kulturowe, architektura, historia miejsc, ludzi, uwarunkowania polityczne. Czy interdyscyplinarność konstytuuje dziś naukę i jest to ścieżka przyszłości?
Przede wszystkim wymaga bardzo szerokiego spojrzenia i bardzo głębokiej wiedzy w dyscyplinach, które powinna łączyć. Świat jest coraz bardziej złożony, coraz bardziej się specjalizuje, wymaga coraz bardziej skomplikowanego aparatu do badań. Mikołaj Kopernik mógł studiować jednocześnie prawo, astronomię, medycynę, teologię i ekonomię. Dzisiaj byłoby to niemożliwe z powodu nadmiaru wiedzy do ogarnięcia w tych wszystkich dyscyplinach. W interdyscyplinarności istnieje ryzyko „ślizgania się po powierzchni”. Bardzo przyjemne jest takie szerokie, renesansowe spojrzenie, ale łatwo popełnić błąd, wyciągając fałszywe wnioski z powodu niewystarczająco poznanych podstaw w wielu dziedzinach naraz. Jestem przekonana, że interdyscyplinarność należy pielęgnować, ale przy jednoczesnym uświadamianiu młodym pokoleniom uczonych, jak olbrzymiej pracy to wymaga. Od 2019 roku jestem przewodniczącą Zespołu nauk humanistycznych Rady Doskonałości Naukowej i bardzo często zbieram dowody tego, jak trudną sztuką jest interdyscyplinarność. Nawet w ramach czterech subdyscyplin w nauce o sztuce, na którą składają się muzykolodzy, teatrolodzy, filmolodzy i historycy sztuki, bardzo łatwo popełnić błędy, wynikające z braku znajomości wielu zagadnień i aparatu badawczego przynależnego do każdej z nich. Interdyscyplinarności nie sprzyja również obecna ustawa Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce. Wiele się o tym mówiło, ale jej zapisy interdyscyplinarności przeczą, jak na przykład w przypadku dziedzinowego przypisania recenzentów do oceny dorobku czy losowania recenzentów do przewodów profesorskich.
W dorobku pani profesor ważny jest także aspekt popularyzatorski. Jest pani autorką wspomnianych wcześniej, popularnych przewodników turystycznych, które zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków, książek popularnonaukowych, wygłasza pani wiele otwartych wykładów. Dlaczego uznała pani, że jest to ważna sfera naukowej działalności? Upowszechnianie wiedzy powinno być obowiązkiem każdego naukowca?
Muszę przyznać, że w moim przypadku pierwszym powodem podjęcia się popularyzacji wiedzy była presja, jaką wywierał na mnie mój promotor – cudowny człowiek, wspaniały historyk sztuki, świętej pamięci profesor Tadeusz Jaroszewski. Przykładał on dużą wagę do własnych działań popularyzatorskich, poświęcał temu sporo czasu i do tego samego przekonywał usilnie swoich wychowanków. Drugim powodem był przymus finansowy, zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych. Nauka w Polsce była wtedy, ale jest również dzisiaj i zapewne będzie w przyszłości, słabo finansowana. Jeśli jest się samotną matką – naukowczynią, trzeba gdzieś zarabiać pieniądze, skoro działalność naukowa nie daje takich możliwości. Pisanie dla wysokonakładowego wydawnictwa Dorling Kindersley, które zaczęło wówczas wydawać w Polsce swoje przewodniki turystyczne, było dla mnie nie tylko przyjemnością i nieustannym ćwiczeniem w pisaniu o obszernych aspektach w wielkim skrócie, ale także źródłem dochodów. Później przyszła świadomość, jak ważna społecznie jest działalność popularyzatorska. Uświadomiłam sobie, że moje naukowe artykuły czyta kilkudziesięciu pracowników nauki i może kilkuset studentów. Książki popularyzatorskie docierają do kilkudziesięciu tysięcy osób, a przewodniki turystyczne były wydawane w nakładach kilkuset tysięcy. Jest to zatem zupełnie inny obszar oddziaływania i na pewno źródło satysfakcji.
Czy źródłem satysfakcji była dla pani profesor również działalność polityczna? Warto angażować się w działalność polityczną, będąc jednocześnie naukowcem?
Na pewno nie warto, jeśli jest się naukowcem pasjonatem, bo polityka odrywa od nauki. Ale warto, kiedy jest się osobą ciekawą świata, jego różnych smaków i możliwości. Działalność polityczna była dla mnie konstruktywnym i bardzo ważnym, o ile nie najważniejszym, życiowym doświadczeniem. Wyzwaniem było przede wszystkim zmierzenie się z ustrojem prawnym państwa. Mając możliwość stanowienia prawa, doświadczyłam, jak trudno się je zmienia i poprawia, a jednocześnie jak łatwo jest coś zepsuć. Zdałam sobie również sprawę, że rzeczywistość prawna tworzona na szczeblu państwowym, nie jest tą samą rzeczywistością, w jakiej żyje przeciętny obywatel. W większości ma on do czynienia z mnóstwem drobiazgowych, powielanych przepisów, które są tworzone przez radców prawnych na potrzeby poszczególnych instytucji i dla wygody lokalnych urzędników, ale nie mają one żadnej podstawy prawnej w obowiązujących ustawach. W ministerstwie nauczyłam się i stosuję tę zasadę do dzisiaj, że jeśli coś budzi moje wątpliwości w umowie, wydaje mi się nadmiernym wymaganiem, proszę o podanie podstawy prawnej do konkretnego zapisu. W ponad dziewięćdziesięciu procentach twórcy takiej umowy czy dokumentu nie są w stanie mi jej podać, nie zawracam sobie zatem tym głowy.
Polityka bywa także rozczarowująca. Przede wszystkim z powodu kreowanego przez media, czarno-białego obrazu politycznej rzeczywistości, ale także takich przykrych chwil jak ta, kiedy minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński odmówił pani nominacji na stanowisko dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie, mimo że została pani wybrana przez radę powierniczą.
Polityka jest sztuką kompromisu. Żadna inna dziedzina działalności zawodowej nie wymusza tak jednoznacznie ciągłych ustępstw. A jak wiadomo kompromis jest zawsze mniej lub bardziej zgniły. Decyzje są wynikiem nieustających negocjacji. Co więcej obywatel nie ocenia rzeczywistych działań, motywacji czy argumentów, które stoją za decyzjami politycznymi, ale widzi je przez pryzmat medialnych przekazów. A media w większości nie są obiektywne, ten obraz jest zatem bardzo chwiejny i najczęściej nieprawdziwy. Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie to, że te same osoby, ci sami politycy, których znamy z okienka telewizora, są zupełnie inni po bliższym poznaniu w trakcie codziennej pracy. A jeśli chodzi o Zamek Królewski… Ta decyzja sprawiła mi wówczas rzeczywiście dużą przykrość, ale dzisiaj błogosławię dzień, w którym minister Piotr Gliński ją podjął. To, co wydarzyło się po 2015 roku, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia, jak można „zarządzać” kulturą. Z pełnym przekonaniem mogę zatem stwierdzić, że nasza współpraca na pewno nie ułożyłaby się dobrze.
Jest pani związana z Warszawą i Gdańskiem. Czy dzieli pani czas i serce pomiędzy oba te miejsca, czy jedno z nich jest pani profesor szczególnie bliskie?
Więcej czasu spędzam w Warszawie, z którą jestem związana rodzinnie. Tutaj mieszkają moja córka i wnuki, w Warszawie żyje i pracuje mój mąż. Gdańsk natomiast oferuje wiele doświadczeń, które w Warszawie niemal w ogóle się nie zdarzają. Może zabrzmi to paradoksalnie, ale w Trójmieście życie kulturalne jest dużo intensywniejsze. W Warszawie odbywają się wielkie premiery, ale na przykład na spotkania autorskie przychodzi raptem kilka osób, podczas gdy w Gdańsku – kilkadziesiąt. Warszawa jest miejscem, gdzie bardzo dużo ludzi pracuje, ale nie mieszka w niej na stałe. Duża część z nich wyjeżdża w piątek po południu i wraca w poniedziałek z rana. Na intensywność życia w Trójmieście składa się suma większych i mniejszych wydarzeń, takich jak różnego rodzaju odczyty, festiwale, wystawy, spotkania z twórcami, konferencje. Jest to inny rodzaj relacji społecznych, które emocjonalnie są mi dużo bliższe.
Jest pani szczęśliwą, spełnioną prywatnie i zawodowo osobą, która ma na swoim koncie wiele sukcesów. Czego można życzyć na zakończenie naszej rozmowy laureatce tak wspaniałej nagrody?
W ostatnich latach bardzo ważną osobą jest dla mnie Stanisław Tym, który poprzez swoje własne doświadczenia był ogromnym wsparciem w czasie mojej walki z rakiem. Co roku składa mi takie same życzenia, które są bliskie mojemu sercu: „Szczęścia, szczęścia i szczęścia, bo na Titanicu to wszyscy zdrowi byli, a wokół reszty zakręć się sama”…
Dziękuję za rozmowę i oby to szczęście było z panią profesor każdego dnia.
dr Beata Czechowska-Derkacz, Instytut Mediów, Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej, specjalista ds. promocji badań naukowych
Gdańsk, 1 lutego 2022 r.
Ostatnia edycja: 4 lutego, 2022 o 21:02