Rosyjski napis na ul. Kościerskiej
„Niezatarty ślad” artykuł z periodyku 30dni nr 6(20) czerwiec 2000
Autor: Tadeusz T. Głuszko
Przy dobrej pogodzie niemało ludzi wspinało się na wzgórze Karlsberg zwane również Pachołkiem, by ze stojącej tam wieży widokowej popatrzeć na Gdańsk i zatokę albo nacieszyć oczy malowniczo pofałdowanymi wzniesieniami i dolinami oliwskich lasów.
„Niezatarty ślad” artykuł z periodyku 30dni nr 6(20) czerwiec 2000
Autor: Tadeusz T. Głuszko
Przy dobrej pogodzie niemało ludzi wspinało się na wzgórze Karlsberg zwane również Pachołkiem, by ze stojącej tam wieży widokowej popatrzeć na Gdańsk i zatokę albo nacieszyć oczy malowniczo pofałdowanymi wzniesieniami i dolinami oliwskich lasów.
Między garbem Karlsberga a wstęgą drogi wyjazdowej z Oliwy w kierunku Rynarzewa stał hotel Karlshof urządzony w neogotyckim dworku, zbudowanym na miejscu patrycjuszowskiej rezydencji o smętnej nazwie Totenhof – Żałobny Dwór. Idąc z Karlshofu w kierunku Młyna Prochowego, zbudowanego przy drodze prowadzącej poprzez Dolinę Świeżej Wody do Owczarni, można było dojść w dziesięć albo piętnaście minut do boiska sportowego.
Hotel Waldhauschen
Trzeba było tylko wyminąć po lewej hotel Waldhauschen, chętnie odwiedzany przez oliwską Polonię, oraz przejść „bramę” tworzoną przez dwa stojące naprzeciw siebie zabudowania. Od południa byt to dworek z charakterystycznym mansardowym dachem i towarzyszącymi mu budynkami gospodarskimi,
dworek z charakterystycznym mansardowym dachem
od północnej – piętrowy kilkurodzinny dom z czerwonej cegły. Dworek należał do właściciela Leśnego Młyna oraz gruntów sięgających samego lasu. Dom z czerwonej cegły stanowił własność komunalną.
piętrowy kilkurodzinny dom z czerwonej cegły
Zamieszkiwało go kilka rodzin, między innymi Mullerowie, Ostrowscy, Heckendorfowie. W 1945 roku wycofujące się wojska niemieckie zburzyły wieżę na Karlsbergu (do dzisiaj jej nie odbudowano), spłonął również hotel Waldhauschen.
Porozumiewający się śpiewną mową zdobywcy Oliwy zatrzymali się u stóp Karlsberga na kilka wiosenno – letnich miesięcy. Mieli dość czasu, by postawić mnóstwo niezatartych śladów. Jednym z nich do dzisiaj pozostaje starannie wymalowany napis wykonany grażdanką na ścianie domu Heckendorfów. Mimo upływu 55 lat, prawie wszystkie słowa dają się jeszcze odczytać.
Pani Małgorzata Brzeska ma 87 lat. Mieszka w domu z czerwonej cegły, stojącym na rozstaju ulic Kościerskiej i Spacerowej. Zajmuje mieszkanie na piętrze z oknami wychodzącymi na ulicę Spacerową. Bardzo zbrzydła ta ulica Spacerowa. Hałas samochodów i smród spalin. To pod oknami pani Małgorzaty widnieje starannie wymalowany rosyjski napis, wysławiajacy radzieckie wojska za zdobycie Berlina.
Znam ten napis od wczesnych lat pięćdziesiątych, odkąd rodzice zaczęli prowadzać mnie do zoo. Zauważałem go, łazikując często po tej okolicy z przyjaciółmi, z którymi „odkrywałem” Oliwę. Mimo niezłego zachowania, wyraźnie spłowiał i złuszczył się w ciągu minionych lat.
Małgorzata Brzeska lubiła spacerować z dziećmi na Karlsberg albo chodzić z mężem do restauracji hotelu Waldhauschen, gdzie jeszcze do 1939 roku spotykali się miejscowi i przejezdni Kaszubi. Mieszkało się jej raczej spokojnie. Wojna przyszła tutaj właściwie dopiero w marcu 1945 roku. Dobrze pamięta tamtą noc 25 marca 1945 roku.
Było prawie Zmartwychwstanie. Dochodziła czwarta rano. Słychać było chrzęst, jakby wleczono żelazne łańcuchy.
Ktoś biegał od domu do domu z krzykiem Gorsi od diabłów nadchodzą! Głos nawoływał, by chować się najgłębiej, gdzie można. Teść Małgorzaty, Heckendorf, zawczasu wykopał prowizoryczny bunkier w ogrodzie. Tam zbiegła z teściową, szwagierką i liczną gromadą dzieci. Mężczyźni pozostawali przy wojsku. Mąż Małgorzaty walczył w piechocie. Dotarł pod samą Moskwę. Ze swoją zdziesiątkowaną jednostką był w marcu czterdziestego piątego skoszarowany we Wrzeszczu. W leśnych bunkrach ukrywały się grupy wystraszonych żołnierzy z rozgromionych niemieckich oddziałów. W ciągu dwóch tygodni zostali wyłapani albo sami oddawali się do niewoli. Komu się udało zdobyć cywilne ubranie, próbował szczęścia. Kruczowłosemu mężowi Małgorzaty udało się zupełnie inaczej. Uciekł z rosyjskiego szpitala wojskowego, gdzie leczono go sądząc, że jest jeńcem francuskim. To cała historia.
Wszystkie okoliczne zabudowania zajęli krasnoarmiejcy. W domu Heckendorfów urządzili „sztab”. Mówiono „sztab”, ale przypuszczalnie ulokowało się tam szefostwo jakiejś frontowej jednostki gospodarczej. Na podleśnych łąkach, należących do bogatego sąsiada Małgorzaty, Rosjanie spędzili dużo bydła. Sąsiad szczęśliwie ewakuował się statkiem z rodziną kilka dni przed nastaniem nowych porządków. Nie wszystkich spotkało takie wyróżnienie losu. Wielu z tych, co nie zdążyli się wydostać z „rosyjskiego kotła”, szukało schronienia w murach pocysterskiego kościoła katedralnego Świętej Trójcy. Małgorzata spędziła w katedrze tylko dwie noce. Nie mogła dłużej wytrzymać strachu. Bo Bóg jakby opuścił to miejsce. Rosjanie szwendali się po nabitej przestraszonymi ludźmi świątyni i wybierali sobie ofiary. Pod osłoną nocy przeprowadziła dzieci do bunkra wykopanego przez teścia. Rosjanie nie zabronili zamieszkać w ogrodzie, ale też nie pozwolili zajść do opuszczonego mieszkania po jakiekolwiek rzeczy. Bunkier był zwykłą ziemianką, w której tylko spali i chronili przed deszczem. Kładli się na gołej ziemi zbici w ciasną gromadę. Gotowali na zewnątrz. Gdyby nie dzieci, pewnie byłoby gorzej. Podobnie udało się jej szwagierce. Dzieci dużo chroniły. Kto miał miłość w sercu, na widok dzieci opamiętywał się. Jeśli natrętny Sowiet próbował dochodzić swoich „praw wojennych”, odpowiadała częściowo zgodnie z prawdą, że należy razem z dziećmi do komendanta. Skutkowało.
Zdarzało się, że Rosjanie wywlekali mężczyzn przed domy i zabijali. Najbezpieczniej było nie zamykać niczego na klucz. Jeszcze bezpieczniej było po prostu nie istnieć. Gwałty, rabunki i mordy stały się czymś nienormalnie normalnym. Rosjanie nękali nawet działaczy oliwskiej Polonii, cudem oszczędzonych przez Niemców. Wielu ludzi odbierało sobie życie, rzucając się w wody młyńskiego stawu.
Zupełnie inne były początki tej wojny. Gdyby nie wystrzały „Schleswiga-Holsteina” rankiem l września 1939 roku i przeprowadzona tego samego dnia mobilizacja mężczyzn, Małgorzata wcale by nie odczuła jej skutków. Mąż Małgorzaty nie dostał się tamtego dnia na teren stoczni. Odesłano go na krótko do domu, tylko żeby się pożegnał z rodziną. Do pracy w stoczni wrócł po wojnie.
Małgorzata jakiś czas pracowała w Gdańsku na Długiej u Żydów – u Neumana i jeszcze jakiegoś – w magazynie tekstylnym. Rozstała się z magazynem w 1935 roku po zamążpójściu. Niemal rok po roku rodziła swoją dziewiątkę dzieci.
Najgorsi ci Ruscy nie byli. Pozwalali kartofle przywieźć czy zebrać kapustę z zajętych pól. Szwagierka Małgorzaty umiała doić, a dla Ruskich nawet proste dojenie było trudne. Zezwalali zatem kobiecie doić za odrobinę mleka. Jeden dobry Ukrainiec chował im mleko pod krzakiem, żeby miały więcej dla dzieci. Mimo mleka, kartofli i kapusty kilkoro długo nie pożyło.
Teściowa kopała robaki i chodziła nad staw łowić ryby. Brzegi były jeszcze nie zdewastowane, woda czysta. Dużo ryb było w stawie i potoku. Przynosiła nawet pstrągi. Gotowały z nich zupę – smażonych nie starczyłoby dla wszystkich.
Syn Małgorzaty Jerzy, urodzony w 1939, wspomina Rosjan bardzo ciepło. Jeździł z nimi po czekoladki do fabryki przy torach kolejowych. Nieraz dostał zupę dla siebie i rodzeństwa. Ładnie śpiewali.
Sołdaci lubili go i on ich również. Źle zrobiło się dopiero później. Jak poszedł do szkoły przy kościele św. Jakuba. Dzieci wołały na jego siostrę „heksa” a na niego „hitlerowiec”.
Bardzo to bolało. Wtedy Małgorzata postanowiła z mężem zmienić nazwisko na Brzeski. Nie mieli żadnych Brzeskich w rodzinie. Podobało im się to nazwisko. Nie chcieli wyjeżdżać do Niemiec jak Miillerowie i Ostrowscy.
Mimo że Małgorzata mówiła po polsku, dla Rosjan była Germanką. A była przecież Kaszubką z Klukowa. Dzisiaj czuje się gdańszczanką, podobnie jak jej syn. Jerzy słyszał o jakichś von Heckendorfach mieszkających w Niemczech, niczego jednak nie robi, by ich odnaleźć. Jego heimat jest tutaj.
Bimber codziennie dowożono beczkami do „sztabu” przy dzisiejszej ulicy Kościerskiej. l maja 1945 roku pojawiło się tego napoju więcej niż zwykle. Na pobliskim boisku sportowym czerwonoarmiści urządzili festyn pierwszomajowy. Pili, pili, i pili. Jak to soldaty. Wieczorem rozpalili dziesiątki ognisk i dalej pili. Śpiewali, tańczyli, rzucali czapkami. Pozostałe noce były podobne. Berlin padał. Wojna wkrótce miała się skończyć. Radość zapowiadała się wielka.
Jak nie pić!
Ten napis pod oknami wymalowali albo pierwszego maja, albo dziewiątego po kapitulacji Niemiec. Jeden żolnierz wskoczy} z pędzlem na drabinę, drugi ją przytrzymywał, trzeci podawal wiadro z farbą. Od ręki robili ten napis. Bez szablonu. Tyle liter, a uwinęli się przez godzinkę.
Rosjanie zwolnili dom Heckendorfów w lipcu albo sierpniu. Wszystko trzeba było gruntownie odremontować. Odchodów zostawili tyle, że nie starczyło dnia, żeby je z wszystkich pomieszczeń uprzątnąć.
Obecnie wschodnią ścianę domu nr 2 przy ulicy Kościerskiej osłaniają częściowo drzewa. Kiedyś była całkowicie odkryta. Doceniali ten atut mistrzowie propagandy wizualnej. Spod czerwonej farby do dzisiaj przebija pamiętne hasło 3 X TAK oraz NIECH ŻYJE FRONT JEDNOŚCI NARODOWEJ.
Jest jeszcze ślad trzeciego hasła, trudny do odczytania. Rosyjskiego napisu do tej pory nie zamalowano. Niech sobie zostanie.
zdjęcia współczesne: Tomasz Strug
Podziękowania dla redakcji za udostępnienie artykułu.