Był taki czas, kiedy Oliwa była miastem. To właśnie wtedy Pan Otto Grimmer, fotograf amator, tworzył unikatowy album zdjęć, który właśnie wypłynął na światło dzienne.
Otto Grimmer lubił fotografować. Zaledwie przez dwa lata ? od 1922 do 1925 roku, zapełnił rodzinny album kompletem dwustu zdjęć. Wygląda na to, że poświęcał swojej pasji cały wolny czas. A miał go niewiele, bo zawodowo pochłaniało go prowadzenie sklepu z bielizną damską w centrum Gdańska. Otto Grimmer był postawnym mężczyzną w średnim wieku i okularach. Wiemy to, bo w albumie znajduje się jego autoportret z aparatem.
Nasz bohater mieszkał przy Kronprinzenallee 1, czyli dzisiejszej Wita Stwosza, w okazałej willi, którą otrzymał w prezencie od rodziców. Tuż przed wojną Otto opuścił Gdańsk i wyjechał do Szwajcarii. Co ciekawe, dom nie został sprzedany, lecz opiekowała się nim do 1945 roku ciotka jednej z pokojówek. W spisie mieszkańców z 1942 roku Otto nadal widnieje jako właściciel.
Co sprawiło, że oliwska rodzina kupców bieliźnianych musiała opuścić Wolne Miasto Gdańsk? Może niewygodne wówczas dla władzy poglądy polityczne? Może pochodzenie?
- Otto Grimmer mógł być Żydem. W latach trzydziestych miasto opuściło miasto prawie trzydzieści tysięcy mieszkańców wyznania Mojżeszowego. To był wówczas główny nurt emigracji ? mówi badacz dziejów gdańskich żydów Mieczysław Abramowicz. ? Żeby mieć pewność trzeba by jednak zaglądnąć do spisu gdańskiej gminy żydowskiej.
Według Tomasza Struga, gospodarza portalu StaraOliwa.pl, nawet jeżeli Grimmer nie należał do gminy, na co wskazuje wiele zdjęć z okolic kościoła ewangelickiego, to jego rodzina mogła mieć żydowskie korzenie. To zaś wystarczyło, aby niepokoić się o swoją przyszłość. To że nie przynależał do gminy mogło zaś pomóc mu uratować majątek. Gdyby był żydem, to prawdopodobnie straciłby majątek jak rodzina Prinz, której kamienica stała przy dzisiejszej ul. Stary Rynek Oliwski 21 ? tam gdzie do lat 90. XX wieku funkcjonowała kawiarnia Kon ? Tiki.
W pierwszej połowie lat dwudziestych nikt z Grimmerów nie myślał jednak jeszcze o wyjeździe. Głowa rodziny szalała z aparatem po domu ? dzięki czemu w albumie znalazła się spora kolekcja wnętrz mieszczańskich z tamtego okresu, na wakacjach i ? co najcenniejsze, po miasteczku.
Oliwa była bowiem wówczas zupełnie inna niż dzisiaj. Na zdjęciach oglądamy niezabudowane parcele, domy, które nie istnieją od ponad pół wieku, czy ratusz. Bo druga połowa lat dwudziestych to okres, kiedy dzisiejsza dzielnica gdańska była samodzielnym miastem. Posiadającym własne szkoły, skomunikowanym z Gdańskiem pociągami i tramwajem i posiadającym dzielnice - Jelitkowo (Glettkau), Żabiankę (Poggenkrug) oraz Konradshammer, czyli dzisiejsze Przymorze. Oliwa posiadała kanalizację, własny dom zdrojowy w Jelitkowie, gazownię a nawet wybudowany w 1910 roku ratusz, który obsługiwał ponad 14 tysięcy mieszkańców.
W czasie kiedy Otto robił swoje zdjęcia, burmistrzem Oliwy był Herbert Creutzburg. Oliwska gmina przejęła właśnie na własność pałac opatów i przypałacowy park, z którym nie wiedziano co zrobić. Creutzburg nie był dobrym gospodarzem. Za jego kadencji stanęły inwestycje a kasa miasteczka świeciła pustkami.
- Herbert Creutzberg oraz niejaki Raube za pieniądze z gminnej kasy i z oszczędności mieszkańców oliwy, zgromadzonych w tutejszej Sparkasse, prowadzili ryzykowne transakcje handlowe, przez które zdefraudowali ? astronomiczną w tamtych czasach sumę czterystu tysięcy guldenów. To właśnie przez to Oliwa stała się w 1926 roku częścią Gdańska, który wykupił jej długi ? opowiada Tomasz Strug. ? Paradoksalnie to, że album Grimmera pokrywa się czasowo z rządami Creutzburga, ma dodatkową wartość. Są to bowiem ostatnie zdjęcia Oliwy, która jeszcze była miastem.
Bartosz Gondek
31X2008
?OLIVA, Georgstr. 24? - artykuł z czasopisma 30dninr 7/8(33/34) lipiec/sierpień 2001
|
![]() |
Nie ma cienia wątpliwości: adres odsyła do tego domu nieopodal placu targowego, na którym przetrwała niewielka biała tabliczka z czarnymi, dziś lekko zblakłymi cyframi. Rainhold Bahl, malarz z akademickim wykształceniem, nie był arcymistrzem swojej sztuki. Uczył się u Wilhelma Stryowskiego i w berlińskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dobrym zwyczajem tamtego czasu studia uzupełnił podróżą po Włoszech i Francji. Był porządnym wyrobnikiem pędzla i palety, który nie stronił od przyjmowania zamówień na prace, podejmował się konserwacji obrazów i udzielał lekcji malarstwa, o czym informuje w swoim anonsie. Namalował tylko kilka portretów, więc zamówień nie było tak wiele, chyba, że zleceniodawcy ponad własne wizerunki przedkładali jego gdańskie scenki i pejzaże. |
Prawie czterdzieści lat był nauczycielem przedmiotów artystycznych w Miejskiej Szkole Rzemieślniczej przy Wielkich Młynach, z czego może wynikać, że dorabiał na utrzymanie lub, po prostu, potrzebowałpretekstu, by z belferską regularnością wychodzić z pracowni, przecież trochę na uboczu, i młodym ludziom opowiadać o kontrastach barw, płynności linii na rysunku czy świetle na obrazie, które umiejętnie użyte zmienia kontury przedmiotów, klimat wnętrza, a nawet ciężką perspektywę ulicy.
Biografowie i historycy nazywają Bahla malarzem motywów gdańskich. Rzeczywiście, wszystko, co po nim zostało wyrosł z tego miasta, które po swojemu budował pędzlem i farbami na płótnie i dykcie. W niedużej sali na drugim piętrze Muzeum Narodowego tam, gdzie wisi gdańskie malarstwo XIX czątków XX wieku, są czetry jego obrazy. Na dwóch jest Żuraw. Na tym młodszym, z 1943roku, ujęty szerzej, nawet z kawałkiem cyplaWyspy Spichrzów, na starszym z kilkoma kamienicami Długiego Pobrzeża. I zasadnicza różnica klimatu: późniejszy obraz malowny jest bardziej miękko, bardziej kolorowo i jakby bezkonturowe, wcześniejszy chce oddawać surową monumentalność budowli - jest jaśniejszy, prostszy, a przez to nieco płaski. W muzealnej sali najstarszy jest ?Wieczór na tarasie", namalowany w 1901 roku, gdy Bahl miał trzydzieści dwa lata. Można powiedzieć, że prawie nie ma na nim architektury, choć wyraźnie widać, że to przecież miejska ulica w chwili, gdy zapadł zmrok. Ale domy, stojące w zwartym szeregu, zamieniają się w ciemne, ciężkie, choć łagodnie spływające od góry kotary, wśród których przeziera okno tarasu, rozświetlone dwoma kulistymi lampionami. W tej odrobinie blasku majaczy jakaś postać. W muzeum obok obrazów Bahla wiszą obrazy innych malarzy tamtego czasu: Urtnowsłtiego,Hellingratha i Bendrata. Płótna Bahla są bardziej stonowane, czułe na cienie, wrażliwe. | ![]() akwarela,papier, 16 x 24 cm (w świetle oprawy) sygn. l.d.: Bahl/Cannes.95 |
Kościółek św. Jakuba - grafika W. Buxensteina na skalę między ciemnością i jasnością, malowane tak, jakby artysta nie próbował niczego dodawać do zastanej rzeczywistości. Być może bardziej ufał dziewiętnastowiecznej solidności niż dwudziestowiecznym nowinkom. Ale ostateczne wrażenie jest takie: ci inni chcieli malować potęgę murów i malowali ją ostro i zdecydowanie, a Bahl nawet w korytarzu uilcy widział wnętrze, w którym się mieszka.
To wrażenie utwierdzają reprodukcje zaginionych obrazów. Są, niestety, czarno-biale, więc trochę ślepe. Przedstawiają prace namalowane w 1943 roku, może w jednej serii z ?Żurawiem od strony Motławy", który wisi w muzeum, bo tam na sygnaturze widnieje ta sama data. Chlebnicka, Piwna, Karpia i kolejny, tym razem podmiejski taras... Znów delikatne światło, płynna - może bardziej niż kiedyś - łagodność. I detale: kataryniarz na Karpiej, pies przy nogach siedzącej na tarasie, czy anachroniczne postaci i zaprzęg na Chlebnickiej.
Jest rok 1943. Pod Stalingradem odwrócony został kierunek europejskiej nawałnicy, która od tej chwili ze wschodu przetoczy się na zachód. Bahl ma już siedemdziesiąt cztery lata. Więc może przeczucie, że trzeba przechować ukochane miasto jako impresję, chwilową grę odcieni i półtonów, pełną szczegółów z innej epoki.
Na stole w pokoju, którego okna wychodzą na byłą Kronprinzalle leży obraz, a konserwator w świetle bezcieniowej lampy, z lupą w ręku, wykonuje rutynowe oględziny.
![]() |
Sygnatura nie budzi wątpliwości: z lekka kanciaste litery, tylko wersaliki, układają się w znany napis ?Rainhołd Bahl Danzig Oliva". I widok na płótnie typowy: ulica Mariacka z trudną do pomylenia wieżą Domu Przyrodników Tym razem w sygnaturze nie ma daty. Nie wiadomo wiec. kiedy obraz opuścił pracownie przy Georgstrasse 24 którą od tego miejsca dzieli niewiele. Może było to w jakąś wrześniową sobotę, w piętnastym lub szesnastym roku. Nauczyciel rysunku i malarstwa Bahl, siwiejący pan pod pięćdziesiątkę (wydłużona twarz, zaczesany do góry, co odsłaniało jego coraz wyższe czoło, z białą przyciętą brodą i wąsami) był zadowolony z transakcji. Wyszedł z domu i skręcił w lewo, a na pierwszym skrzyżowaniu w prawo. Stąd już widział niedawno wzniesioną kamienicę przy Kronprinzalle. Wszedł na pierwsze piętro. Tu był zaproszony przez znajomego nauczyciela, a może miejscowego pastora. |
Usiedli przy kawie od Neumanna. Była wojna, ta pierwsza, ale gdzieś daleko. W ?Schwabental" podawali jeszcze karpie z własnego stawu, a od Hinzmanna z Oliwskiego Dworu roznosili zamówione piwo i wino za opłatą jednej marki. W pewnej chwili Bahl podszedł do komody i wziął do ręki broszurę o Oliwie, ale przeglądając nic nie powiedział powiedział grafikach Buxensteina i Zerratha.
Nie pochwalił się nawet swoim anonsem. Kiedy wyszli na balkon, nie widzieli jeszcze dorodnych lip, które rosną przy Wita Stwosza, ani wieży kościoła przy Leśnej. To wszystko będzie później. Jeśli rozmawiali o wojnie, to pewnie darowali sobie narzekanie na drożyznę i niedostatki. W piętnastym Bahl mógł się zastanawiać, co są warte akwarele, którymi Berthold Hellingrath ozdobił dyplom honorowego obywatela wręczony feldmarszałkowi Mackensenowi, a w szesnastym pastor mógł się podśmiewać z nowinki, jaką szykowali katolicy: na Boże Narodzenie w kościele poklasztornym miało działać elektryczne oświetlenie.
Ale nieważne są słowa, które padają w tym bladym obrazie wyobraźni. Ważne jest, że za sprawą tabliczki na ścianie i okolicznościowej broszury obaj panowie uczestniczą w przedziwnej jedności miejsca i czasu: to wszysto
wydarzyło się lub mogło się wydarzyć w tym zakątku. Bez poczucia takiej jedności nie można być naprawdę u siebie.
fotografie współczesnej Oliwy: Tomasz Strug
Podziękowania dla redakcji za udostępnienie artykułu.
Poniżej kilka wyjatków z listów czytelników:
[?] Wspaniałe było to, że kiedy jechaliśmy z rodzicami, w niedzielę, na wiosnę, lato czy jesień, linią nr 2 z Wrzeszcza do ul. Abrahama i następnie przy zakładzie wodociągowym, w rodzinnych stronach mojej matki, przechodziliśmy przez las. Potem czas upływał nam na dyskusji przy kawie czy iść do Doliny Szwabego czy Doliny Radości. I wtedy obierałam już dokładną drogę do Doliny Radości, gdyż właśnie moja największą miłością były małpy i szopy. Przed żubrem, którego pokazuje obrazek, miałam respekt. Za to kaczki na stawie mogłam, z ogrodu i domku leśniczego, obserwować godzinami. Dzieliłam się nawet z nimi i łabędziami kawałkiem ciasta. Dla jeleni i dzików zbierałam zawsze kasztany i żołędzie. Przy wybiegu dla wilków przechodziłam niezbyt chętnie, i właśnie niedawno opowiadałam mojemu mężowi o ucieczce wilków, która wywoływała zdenerwowanie nie tylko u naszych dzieci. (?) [?] ?Cieszyłam się, kiedy widziałam małe zdjęcie z Doliny Radości. Pokazywało ono stado byków i bizonów, które swego czasu Pan Pikuritz (Sopot) ofiarował Towarzystwu Dzikich Ogrodów. Kiedy myślę o tym, jak ten miły, mały, dziki ogród się narodził to się uśmiecham. I tak się stało, mój mąż rozmawiał także z Panem Kamin, dzierżawcą domku leśniczego Doliny Radości, że to on powinien zadbać o ogrodzenie terenu, by zwierzyna płowna mogła swobodnie poruszać się jak na wolności. Pan Kamin szybko uświadomił sobie, że to tylko korzyść dla niego, gdyż było to atrakcją dla wielu turystów. Z casem powiększało się pogłowie dziczyzny. Doszła do tego parka danieli, która się szybko zaaklimatyzowała. Wrocławskie Zoo ufundowało dwa wilki (które później uciekły, poniewać stróże zostawili otwartą bramę). Niektóre z dzikich zwierząt również omal nie pouciekały. Pan Nadleśniczy Nikolai i generał Feldkeller oraz Oliwa, sprzyjały mojemu mężowi w pięknej, pouczającej pracy. To wszystko działo się dawno temu, mój mąż, Otto Petruß, dyrektor Fabryki Wagonów Gdańsk, zmarł w 1935 r. w ojczyźnie. Czy Ekscelencja Feldkeller i nadleśniczy Nikolai są jeszcze przy życiu, nie wiem. Oni mogliby potwierdzić moje wypowiedzi. W każdym razie Towarzystwo Dzikich Ogrodów zostało założone, zatrudniało i opłacało strażników, których głównym zadaniem było karmienie zwierząt oraz pilnowanie wybiegu i ogrodzenia. Gdy z mężem i synem jechaliśmy do Doliny Radości, brałam zawsze ze sobą przysmaki. Kiedy bizon nefryt (mój mąż zawsze chciał mieć żubra, ale tego nie było łatwo zdobyć) daleko w swojej zagrodzie bawił się i ja zawołałam ?Jacki, Jacki, Galopp?. Wydawał wtedy z siebie głęboki chrząkający dźwięk i galopował do mnie a potem brał buraki i ziemniaki. Swoim czarnym pyskiem i nie mniej czarnym językiem jadł z mojej dłoni. [?] Szczególnie miło wspominam wspaniałe wypady szkolne i wycieczki do niezwykle popularnego domku leśniczego Doliny Radości. Nie było wtedy prawie żadnej klasy, która by nie miała wycieczki do Doliny Radości. W latach 1928-1934 uczęszczałem do szkoły chłopięcej i w każdej klasie, raz w roku, mieliśmy wycieczkę do domku leśniczego Doliny Radości. Jedna z nich zapadła mi w pamięci szczególnie głęboko. Było to, jak sądzę, w zimę 1933/34. Syn właściciela znanej w Gdańsku firmy spedycyjnej Laubrinus na ul. Rzeźnickiej uczęszczał również do naszej szkoły. Od niego wynajęliśmy na naszą szkolną wycieczkę dwa piękne konie, które były pielęgnowane przez woźnicę. Około 15 sanek powiązanych ze sobą jedna za drugą jechało z wielkim ?halo? przez Oliwę aż do Doliny Radości. Po drodze niektórzy urządzali sobie bitwę na śnieżki. W gospodzie dostaliśmy na wzmocnienie i rozgrzanie placki ziemniaczane, ciepłe mleko lub poncz. Jeszcze żyje kilku ówczesnych klasowych druhów, którzy przeżyli tą wspaniałą wyprawę.? Tłumaczenie: Stella Wawrzyniak
My staliśmy z zachwytem przy małpach i karmiliśmy je orzechami ziemnymi lub chlebem, który wzięliśmy ze sobą na długą drogę wraz ze sporą porcją ciasta.?
Czytałam pewnego wieczoru gazetę, w której było napisane, że w gdańskiej rzeźni i oborze parka zwierzyny płowej zostanie sprzedana w drodze licytacji. Wiem, że żyły wcześniej w Parku Kuźniczki we Wrzeszczu. Pokazałam to mojemu mężowi, który natychmiast powiedział: ?Muszę porozmawiać z osobami z Organizacji Ochrony Dzikich Zwierząt, nie może tak być, że te biedne zwierzęta, zostaną przez kogoś kupione i zabite tylko po to, by sprzedać ich mięso.?
ze zbiorów Piotra Leżyńskiego
ze zbiorów Piotra Leżyńskiego
Zima 1927/28. Ze zbiorów Piotra Leżyńskiego
Talerz z gospody w leśniczówce
Fragment:
Tulla i ja, kiedy między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem nasze rodziny wybrały się na spacer do Lasu Oliwskiego, rozglądaliśmy się za Eddim Amselem, ale on bawił gdzieś indziej, nie było go w Dolinie Radości. Piliśmy tam kawę z mlekiem i jedliśmy placki ziemniaczane pod jelenimi rogami. W zwierzyńcu niewiele się działo, gdyż przy mroźnej pogodzie małpy trzymano w ciepłej piwnicy leśniczówki. Nie powinniśmy byli zabierać Harrasa. Ale mój ojciec, stolarz, powiedział: ? Pies musi się wybiegać.
Dolina Radości była ulubionym celem wycieczek. Dojechaliśmy dwójką do przystanku Pokojowa (ul. Abrahama) i poszliśmy przez las, między czerwono oznakowanymi drzewami, aż otworzyła się przed nami dolina ukazując leśniczówkę i zwierzyniec. Mój ojciec jako stolarz nie mógł spojrzeć na dorodne drzewo, czy to buk, czy sosnę, nie szacując jego użytkowej wartości w metrach sześciennych. Dlatego moja matka, uważająca przyrodę, a więc i drzewa, przede wszystkim za ozdobę świata, była w złym humorze, który przeszedł jej dopiero przy plackach ziemniaczanych i kawie z mlekiem.
ze zbiorów Piotra Leżyńskiego
Zanim pan Kamin zdąży wyjawić, że to wrocławskie Zoo podarowało zwierzyńcowi w Dolinie Radości oba wilki, wychodzimy z Harrasem na dwór. Koło Jacka, bizona. Wokół zamarzniętego stawu. Kasztany i żołędzie dla dzików. Krótkie oszczekanie lisów. Wybieg dla wilków okratowany. Harras skamieniały. Wilki za żelaznymi prętami bez wytchnienia. Dłuższy krok niż u Harrasa. Za to podpiersie nie tak głęboko wykształcone, brak zaznaczonej bruzdy czołowej, oczy osadzone skośnie, mniejsze, bardziej osłonięte. Głowa w sumie bardziej masywna, tułów beczkowaty, niższy w kłębie niż u Harrasa, sierść twardowłosa, jasnoszara, czarno podpalana na żółtym podszerstku. Harras skamle ochryple. Wilki kłusują bez wytchnienia. Pewnego dnia dozorca zapomni zamknąć kratę... Śnieg z jodeł spada płatami. Wilki za prętami na moment nieruchomieją: sześcioro oczu, wargi drżą. Po trzykroć marszczą się grzbiety nosów. Oddech paruje z pysków. Szare wilki ? czarny owczarek. Czerń jako rezultat konsekwentnej hodowli. Przesycenie komórek pigmentowych od Perkuna przez Sentę i Pluta po Harrasa z młyna Luizy daje naszemu psu twardowłosa, niepodpalaną, wolną od nalotów i znakowań czerń. I już mój ojciec gwiżdże, a August Pokriefke klaszcze w dłonie. Rodzina Tulli i moi rodzice stoją w zimowych paltach przed leśniczówką. Wilki kłusujące bez wytchnienia zostają w tyle. Lecz dla nas i dla Harrasa niedzielny spacer jeszcze się nie kończy. Każdy czuje w ustach smak placków ziemniaczanych.
Tyle o tym miejscu pisze noblista z Wrzeszcza.
Po wojnie w budynku znalazło swoją siedziebę Nadleśnictwo Oliwa. Obecnie znajdują się tam mieszkania prywatne.
Tomasz Strug
W 1896 roku leśnik Hubert Danz, opiekujący się Doliną Radości, postanowił pozostawić w ukochanym przez siebie miejscu niezwykłą pamiątkę. 112 lat później na jej ślad natrafili badacze dawnych dziejów Gdańska.
Któżby jeszcze nie znał tej drogi prowadzącej z Oliwy? Przez Dolinę Powagi, wzdłuż Zamku Mormonów, kuźni wodnych i Kleverberg (Vierkleverberg – Wzgórze Konik).
Oliwska kuźnia wodna obchodzi 30 - lecie obudowy i działania w ramach Muzeum Techniki. W piątek odbyło się otwarcie wystawy p.t. "Myśl techniczna w Polsce" oraz prelekcja o historii odbudowy obiektu. Muzeum po długotrwałym remoncie otwarto po raz pierwszy 17 czerwca 1978 roku.
Można tylko żałować, że tak wspaniały zabytek jest niedoceniany w Gdańsku czego dowodem była dość skromna liczba gości przybyłych na uroczystość, mimo ponad 200 wysłanych zaprszeń.
Przez szum wody przebijał się dzwięk muzyki granej na żywo przez zespół "Póżne Popołudnie"
/villa/
W każdej chwili można uruchomić urządzenia kuźni wodnej zbudowanej w odległej dobie renesansu na Potoku Oliwskim w Dolinie Powagi przy dzisiejszej ulicy Bytowskiej 1 w Oliwie i wznowić przerwaną przed ponad pięćdziesięciu laty produkcję. Kuźnię zbudowano w głębokim obniżeniu terenu, poniżej zapory spiętrzającej wody zlewających się opodal potoków: Oliwskiego i Prochowego. Część mechanizmów pamięta jeszcze lata przedwojenne i bardziej odległe, inne odtworzono w latach siedemdziesiątych XX wieku. Wystarczy otworzyć upusty akweduktów łączących kuźnię ze stawem, by masy spadającej wody wprawiły w ruch trzy koła nasiębierne, dwa duże i jedno mniejsze (stąd na-siębierne, że biorą "na się" spadającą wodę). A wtedy zaczną wznosić się i opadać wielkie ćwierćtonowe młoty, a masywne nożyce do cięcia grubej blachy rozpoczną miarowe rozwieranie i zamykanie miażdżących szczęk. Głuche uderzenia młotów i dźwięczne stukotanie ręcznych młotków, poskrzypywanie drewnianych wałów i łoskot spadającej wody przywracają atmosferę, która od schyłku XVI wieku przez kilka stuleci panowała na tym miejscu. Jak dawniej, i dzisiaj, po mrocznych wnętrzach uwijają się kowale. Już z ulicy słychać ich pracę.
Z dalekich zakątków świata przyjeżdżają badacze oraz miłośnicy zabytkowych zakładów przemysłowych, żeby to zobaczyć na własne oczy. Jak tam trafić? Do Doliny Powagi najprościej trafić kierując się na Dolinę Radości, u której wylotu jest rozłożona, oddzielona od tamtej niedużą Doliną Schwabego. Najłatwiej dotrzeć tam ulicą Kwietną, która bierze początek przy Starym Rynku Oliwskim. Jeśli wybieramy się po wizycie w ogrodzie zoologicznym, wygodniej będzie zejść na ulicę Kościerską i wyminąwszy instytuty budownictwa wodnego i geologii PAN, wziąć najbliższy zakręt w lewo, by po chwili wyminąć po prawej dawny ?Żeliwiak" ze stojącym na wspólnej z nim parceli zapuszczonym Dworem Ernsttal i zaraz ukazuje się kuźnia. Spoza jezdni wynurza się z głębokiego obniżenia drewnianymi szczytami oraz krytymi gontem dachami.
NAJWIĘKSZA
Kuźnię, zwaną od pracujących w niej dwóch wielkich młotów młotownią (niem. Eisenhammer, Hammerwerk, dzisiaj określaną umownie jako Młyn XIII), wzmiankują źródła pisane już w 1597 roku, kiedy stanowiła własność posiadacza wielkich dóbr, Jana Klinghammera, od którego przejął ją drogą kupna opat oliwskich cystersów Dawid Konarski. Nie wiemy jednak, kiedy ją zbudowano. Przypuszcza się, że nastąpiło to przed 1597 rokiem, niektórzy powiadają, że w średniowieczu. Uznaje się niemal powszechnie, że była największą młotownią nad tutejszym potokiem.
W 1957 roku kuźnia była już malowniczą ruiną pozbawioną dachów. Na odsłoniętą maszynerię bezlitośnie nacierały siły przyrody, czyniąc ogromne spustoszenie. Stan taki utrzymywała się dłużej niż dwadzieścia lat. Ruinę młotowni przejęło warszawskie Muzeum Techniki NOT. Na pełną odbudowę i otwarcie kuźni jako placówki muzealnej trzeba było czekać do 1978 roku. Duży udział w odbudowie miał ojciec obecnego opiekuna, Zbigniew Wilk.
Dariusz Wilk pracuje w kuźni od 1988 roku. Poza sezonem turystycznym, za zgodą warszawskiej dyrekcji, w lewobrzeżnym budynku, gdzie kiedyś pracował ojciec pani Marty, prowadzi zakład kowalski, który z pierwszym dniem sezonu turystycznego znika na głębokie zaplecze, by nie burzyć atmosfery muzeum.
Z NIEWIELKIMI ZMIANAMI
Zasada działania kuźni oliwskiej oraz jej architektura w zasadzie nie zmieniły się od najdawniejszych czasów. Siły motorycznej dostarcza ogromny zbiornik wodny o pojemności ośmiu tysięcy metrów sześciennych, stworzony w efekcie spiętrzenia Potoku Oliwskie-go długą zaporą. Przypuszczalnie istniejące dawniej w tym miejscu stawy kuźnicze były niewiele mniejsze. Wykonane z drewna dębowego koła wodne już w połowie XIX wieku musiały dostać stalowe wzmocnienia. Można to stwierdzić, gdyż w ich konstrukcji zachowały się gwinty odbiegające od norm przyjętych jako standardowe w II połowie XIX wieku. W 1943 roku usztywniono je pochodzącymi z Królewca stalowymi szynami zachowanymi do dzisiaj. Woda dopływa do kół dwoma akweduktami umieszczonymi w wysoko poprowadzonych betonowych korytach. Do modernizacji z 1943 roku były wykonane z dębowych desek uszczelnionych gliną. W lewobrzeżnym budynku wodę odbierają dwie turbiny - koło duże i małe o średnicach 400 oraz 310 centymetrów, w prawobrzeżnym zaś tylko jedna, o średnicy 400 centymetrów.
MŁOTY, NOŻYCE, PIECE
Podobno każde z dużych kół może "przerzucić" w jednej sekundzie nawet 0,6 metra sześciennego wody. Na ich obwodach znajdujemy czterdzieści cztery gięboko osadzone łopaty. Osiągana największa moc tych turbin to piętnaście kilowatów. Ich potężne osie wykonano z dębu, każdą z jednego pnia. Mają kształt wydłużonych kloców o wymiarach 70 x 70 x 800 centymetrów. W pewnym oddaleniu od kół wodnych nasadzono na te wały stalowe obręcze z dziesięcioma równo rozmieszczonymi zębami (trybami). To one podczas obrotu naciskają na trzony (dźwignie) 250-ki-logramowych młotów, powodując ich uniesienie i upadek na kowadło. Uwzględniając powstałe przez lata luzy, jeden obrót koła wyzwala średnio trzy uderzenia, nie zaś dziesięć, jak podaje się w literaturze - stwierdza Dariusz Wilk. Młoty spadają na kowadło z wysokości 40-50 centymetrów. Podaje się, że wysokość zależy od prędkości obrotów koła. Powiada się też, że z wałem były kiedyś sprzężone przekładnie mechanizmów poruszających miechami, ale i z tym poglądem nie zgadza się obecny opiekun, który twierdzi, że nie było takiej potrzeby.
Małe koło jest osadzone na dębowym wale o wymiarach 50 x 50 x 470 centymetrów. Na jego obwodzie znajdują się trzydzieści dwie łopaty. Daje napęd nożycom do cięcia blach i prętów o grubości do czterdziestu milimetrów. Zamocowany na osi mimośród powoduje w czasie pełnego obrotu jedno rozwarcie i zaciśnięcie szczęk. W latach, kiedy w kuźni produkowano narzędzia rolnicze, podobno nożycami okrajano z grubsza lemiesze. Pan Dariusz powiada, że sprowadzone zostały do kuźni podczas modernizacji przeprowadzonej około 1930 roku, dla pani Marty były od zawsze.
Obroty kół wodnych można przyspieszać i zwalniać. Wystarczy odpowiednio otworzyć lub przymknąć klapę zasuwy umieszczoną nad każdym w korycie akweduktu. Jak powiada Dariusz Wilk, zwiększając lub zmniejszając strumień spadającej wody możemy w przypadku dużych kół osiągać prędkości od dwudziestu do osiemdziesięciu obrotów na minutę, powodując w tym samym czasie nawet do dwustu pięćdziesięciu uderzeń młota. Klapami zasuw operujemy przy pomocy systemu dźwigni. Można je blokować w czterech ustawieniach stopniujących pożądany zrzut wody. Chcąc zatrzymać koło, wystarczy zamknąć zasuwę albo tak obniżyć zastawkę kanału, by woda nie podniosła się do poziomu jego końcowego odcinka z zasuwami i uchodziła bezpośrednio do tak zwanego przelewu bocznego.
Czym byłaby kuźnia bez pieca? W Oliwie znajdujemy piece w obydwu budynkach. Prawobrzeżny do dzisiaj jest nadmuchiwany przez stary miech o imponujących rozmiarach. Jak powiada opiekun zabytku, nagrzanie palenisk to kwestia kilku minut. Więcej czasu potrzeba do rozgrzania materiału pod odkuwki. Rozpalony niekiedy do białości metal mężczyźni przenoszą na kowadło posługując się odpowiednimi kleszczami. Zwykłe kleszcze utrzyma kowal w jednej ręce. Największe, eksponowane w prawobrzeżnym budynku, musi obsługiwać czterech kowali. Ważą blisko sto kilogramów, a jeszcze chwyta się w nie kawał rozpalonej stali o ciężarze połowy dużego kowadła... Dohartowania służyły wielkie rynny z wodą spływającą wprost z akweduktów, które w latach siedemdziesiątych nie zostały odtworzone.
SĄ I INNE
Spośród zaledwie dwóch zachowanych kuźni wodnych w Polsce, tylko oliwska jest zdolna do pracy. Druga, w Nowej Słupi na Kielecczyźnie, to dzisiaj martwy eksponat nadający się tylko do zwiedzania. Nasza, jedyna w swoim rodzaju młotownia, nie jest w Europie osamotniona. W dobrym stanie utrzymały się podobne obiekty w Bawarii, a kilka z nich to prawdziwe rarytasy. Są takie, w których jeden wał przekazuje napęd aż trzem młotom, pracującym jednocześnie albo osobno. Przez kilka lat oliwska filia Muzeum Techniki NOT czynnie współpracowała z pewnym monachijskim muzeum opiekującym się bawarskimi kuźniami.
NA NOWO PO STAREMU
Łatwo dostępne i stosunkowo niedrogie drewno, które posłużyło pierwszym budowniczym za podstawowy budulec maszynerii młotowni oraz osłaniających ją budynków, zaczęto z czasem zastępować żelazem, stalą i betonem. Najpoważniejszą gruntowną modernizację przeprowadzono bodaj w 1943 roku.
Co ciekawe, kiedy wykonywano betonowe leża pod wały kół wodnych, nie zdemontowano starych drewnianych, tylko obudowano je szalunkiem i zalano zaprawą. Właśnie te wcześniejsze konstrukcje wynurzają się dzisiaj w miejscach, gdzie beton został wypłukany przez nurt Potoku Oliwskiego. Miejmy nadzieję, że ktoś odpowiedzialny to kontroluje i nie grozi kolejna katastrofa, jak niedawna z roku 2000, kiedy prawobrzeżne koło obsunęło się o 30 centymetrów i trzeba było pokonać dużo trudności, by osadzić je na właściwym poziomie. Specjalnie sprowadzony pięćdziesięciotonowy podnośnik musiał spełniać wiele rygorystycznych wymogów, zanim został zainstalowany wewnątrz zabytku.
Choć po wojnie, wskutek poważnych zaniedbań, kuźnia uległa straszliwej dewastacji, w latach siedemdziesiątych odbudowano ją z dużym pietyzmem. Konstrukcję budynków postawiły Pracownie Konserwacji Zabytków z Gdańska. Większość elementów drewnianych, między innymi gigantyczne osie, powstawały w tartaku we Wrzeszczu blisko torów PKP. Dużą część prac wykonali zrzeszeni w gdańskich cechach rzemieślnicy. Najtrudniejsze okazało się odtworzenie kół wodnych. Udało się jednak i 17 czerwca 1978 roku nastąpiło długo oczekiwane otwarcie.
CIEPŁE SPOD MŁOTA
Oliwska filia Muzeum Techniki NOT funkcjonuje od początku, o czym wspomnieliśmy, również jako warsztat. Początkowo wytwarzano tylko wyroby pamiątkarskie. Dzisiaj, poza sezonem turystycznym, kowale Dariusza Wilka świadczą szeroko rozumiane usługi dla ludności. W styczniu odkuwali w lewobrzeżnym budynku ozdobne balustrady do kilku balkonów. Współcześni majstrowie nie posługują się jednak starymi urządzeniami. Piec na lewym brzegu posiada nawiew elektryczny i nie rozgrzewa się go jak dawniej drewnem czy węglem, ale koksem, który rozpala się gazem. Również nie wykorzystuje się ciężkich dziewiętnastowiecznych wiertarek eksponowanych blisko obydwu pieców, ani wielkich młotów czy gigantycznych nożyc. Nie znaczy to bynajmniej, że zabytkowe urządzenia pozostają zupełnie bezczynne.
Kuźnia ożywa ?po staremu" w sezonie turystycznym, który obowiązuje od 2 maja do 31 października. Wówczas można obejrzeć wirujące koła wodne oraz poruszające się miarowo mioty i nożyce, puszczane w ruch w godzinach otwarcia muzeum. Chętni większych wrażeń mogą umówić się na pokaz pracy kowali demonstrowany za dodatkową opłatą. Trwa to około pół godziny. Panowie zakładają długie skórzane fartuchy i prezentują wszystkie etapy powstawania wyrobu kowalskiego. Demonstracja może być interesująca dla grup wycieczkowych, dla klas szklonych. Można wówczas zakupić ?ciepłe" jeszcze wyroby kowalskie lub w budynku kasy zaopatrzyć się w wykonane wcześniej.
NIESTETY
Dawniej mieszkańcy Trójmiasta nie zachodzili do oliwskiej kuźni zbyt często. Czyżby dlatego, że w Spisie Zabytków Architektury została zaliczona zaledwie do drugiej grupy? Najczęściej zaglądały tu przyjezdne grupy autokarowe. W ostatnich latach większość zwiedzających to spacerowicze i turyści indywidualni, blisko dwa tysiące osób rocznie. Jednak to ciągle mało, zważywszy rangę wyjątkowego w skali krajowej zabytku. Przyznać trzeba, że kuźnia jest mało reklamowana i mocno zapuszczona. Z zewnątrz prezentuje się jeszcze nieźle, ale jej wnętrza pozostawiają dużo do życzenia. Obiekt utrzymywany jest przez dyrekcję w Warszawie, która skąpo sypie groszem. Brakuje pieniędzy na dokończenie rozpoczętych w zeszłym roku remontów ł podjęcie nowych. Podobno żaden specjalista od aranżacji wnętrz nigdy nie zarobił tu złamanego grosza i to widać. Owszem, w kuźni powinno być siermiężnie, ale nie byle jak! Może właśnie ten stan powoduje małe zainteresowanie publiczności i mediów? W ostatnich latach o młotowni prawie się nie mówi i nie pisze. Trochę ?szumu" powstało po 13 grudnia 1997 roku, kiedy po sąsiedzku zwalił się most na potoku. Mimo niebezpiecznie spiętrzającej się wody, a dzięki szybkiej interwencji Dariusza Wilka nie doszło do poważniejszych strat. Na Bytowską l zawitało w krótkim czasie kilkunastu dziennikarzy. Ukazało się niemało sensacyjnych doniesień o katastrofie i... po kilku dniach znów nad kuźnią zaległa cisza.
Są i inne problemy. Jeden szczególnie nęka turystów zmotoryzowanych i grupy autokarowe. W bliskim sąsiedztwie brakuje bowiem parkingu. Mimo że to zabytek w pewnym sensie ?warszawski", przede wszystkim jednak jest gdański, i miasto powinno zapewnić mu lepsze warunki. Dodajmy, że unikalny w skali krajowej obiekt dotąd nie doczekał się poważniejszego opracowania popularyzatorskiego.
DODATKOWE ATRAKCJE
Na odwiedzających ten zakątek Oliwy czeka, poza zabytkową kuźnią, jeszcze jedna atrakcja. Po przespacerowaniu kilkuset kroków w górę potoku możemy zajrzeć do słynnego niegdyś podgdańskiego gasthausu, Dworu Schwabego, któremu od grudnia ubiegłego roku właściciel próbuje przywrócić funkcję podmiejskiej gospody Dwór dysponuje parkingiem. Kuchnia nie nawiązuje jednak ani do ciekawej tradycji lokalnej, ani typowo polskiej. Ale to nie wszystko. Wchodząc czy wjeżdżając rowerem w okoliczne śródleśne doliny mamy rzadką nad morzem okazję nacieszyć oczy prawie podgórskimi krajobrazami. To prawdziwy fenomen tego miejsca! Gdyby jeszcze ktoś odważny podjął decyzję o likwidacji ogródków działkowych mocno zasłaniających i szpecących te krajobrazowe osobliwości. Oliwskie doliny można by objąć opieką i kontrolą podobnie jak to zrobiono w Zakopanem. Warto, póki nie wdarły się tam prominenckie osiedla.
Wykorzystano:
Majewski Wojciech, ?Zabytkowa kuźnia wodna na Potoku Jelitkowskim", [w:] Materiały l Sympozjum Zabytki Hydrotechniki w Polsce, Gdańsk 1996;
Mamuszka Franciszek, Stankiewicz Jerzy, ?Oliwa. Dzieje i zabytki", Gdańsk 1959;
Mrozowski Krzysztof, ?Zabytkowa kuźnia wodna w Gdańsku-Oliwie", Kwartalnik Historii Nauki i Techniki 1979, nr 1;
Pawtowski Wiktor, ?Kuźnia żelaza w Gdańsku--Oliwie", ?Jantarowe Szlaki" 1976 nr 10/11;
Ziegenhirte Julia, ?Zabytkowa mtotownia w oliwskiej Dolinie Radości wota o ratunek!", ?Rejsy" dod, ?Dziennika Bałtyckiego", 1955, nr 9
Podziękowania dla redakcji za udostępnienie artykułu.
Zakończył się remont kapliczki św Jana Nepomucena z XVIII wieku stojącej przed domem przy alei Grunwaldzkiej 517 naprzeciw pętli tramwajowej. Ta niszczejąca od bliskości ruchliwej drogi kapliczka została wyremontowana staraniem Parafii Archikatedralnej p.w. Trójcy Świętej w Oliwie. Uzupełnione zostały ubytki w tynku a całość została starannie odmalowana.
W czasie remontu
Już po pracach renowacyjnych
Kapliczka jest niemym świadectwem pielgrzymek organizowanych przez Bractwo Drogi Krzyżowej, powołane w 1766 roku przez papieża Klemensa XIII. Po drodze z kościoła Reformatów w Gdańsku Chełmie do Kalwarii Wejherowskiej było 14 stacji. Od XVIII wieku do 1938 roku stanowiła ona pierwszą stację gdańskiej pielgrzymki do Wejherowa.
Kapliczka ta zwana jest przez dawnych mieszkańców Oliwy "Kolumną Maryjną", a to z powodu figury Matki Boskiej umieszczonej w dolnej owalnej wnęce.
W górnej znajduje się kamienna figura Jana N. w gwiaździstej aureoli.
Na kapliczce znajduje się miejsce gdzie jeszcze przed wojną widniał tekst hymnu maryjnego. Proboszcz Parafii Archikatedralnej ks. Zbigniew Zieliński nie wykluczył, że byłaby możliwość odtworzenia tego napisu lecz nie jest znana jego dokładna treść.
W związku z tym StaraOliwa.pl poszukuje wszelkich informacji i zdjęć mogących ustalić treść napisów znajdujących się na kapliczce.
Kontakt w tej sprawie: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Tomasz Strug
Porozmawiaj o tym na oliwskim forum
Wiesz o czymś co wydarzyło się w Oliwie? Chcesz żeby wszyscy się o tym dowiedzieli? Napisz o tym!
+48 790 019 088
+48 533 665 966
redakcja@staraoliwa.pl
Chcesz pisać o dzisiejszej Oliwie lub jej historii?
www.staraoliwa.pl jest dla Ciebie!
Mar 01, 2013 8716 Historia
Lis 13, 2014 6331 Aktualności
Cze 26, 2016 7233 Historia
Mar 10, 2016 4051 Historia
Informujemy, że tworząc i administrując niniejszą stroną internetową używamy technologii służących do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu analizowania ruchu na stronach i w Internecie. Realizując rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych informujemy, że administratorami Pani/Pana danych jest firma Aglomera z siedzibą zarejestrowaną przy ul. Orkana 6 w Gdańsku - Oliwie oraz podmioty, z którymi została zawarta umowa powierzenia danych osobowych.
Mowa o danych osobowych, takich jak: imię (nazwa), adres e-mail, adres IP urządzenia, adres URL żądania, nazwa domeny, identyfikator urządzenia, typ przeglądarki, język przeglądarki, liczba kliknięć, ilość czasu spędzonego na poszczególnych stronach, data i godzina korzystania z serwisu, typ i wersja systemu operacyjnego, rozdzielczość ekranu, dane zbierane w dziennikach serwera, a także inne podobne informacje i dane zapisywane w plikach cookies.
Mogą to być także inne dane, o ile zostały dobrowolnie podane przez Użytkownika w związku z korzystaniem z wybranych usług naszego serwisu (np. korespondencja za pomocą formularzy kontaktowych): udział w konkursach i plebiscytach itp.): adres poczty elektronicznej, numer telefonu, imię, nazwisko, adres poczty tradycyjnej.
Wyrażenie zgody jest dobrowolne. Jeśli nie wyrażasz zgody, kliknij przycisk „Nie wyrażam zgody”. Klikając przycisk „Wyrażam zgodę” zgadzasz się na postanowienia zawarte powyżej. W każdym momencie możesz edytować Twoje preferencje w zakresie udzielonej zgody lub ją wycofać.